- Kategoria: Szycie jest proste
- Opublikowano: 10 styczeń 2019
Szycie ma dla każdego z nas jakiś swój początek. I właśnie o nim chciałabym dziś z Wami porozmawiać. O tym, jak zaczynaliście swoją przygodę z maszyną do szycia. I co dziś zmienilibyście w swoich początkach.
Pierwsze kroki
Każdy z nas je kiedyś stawiał. A część z nas dopiero zbiera się w sobie aby spróbować. Początki są różne. Łatwiejsze i trudniejsze. Popełniamy różne błędy, których łatwo byłoby uniknąć, gdyby nie pomoc innych lub szczęśliwy przypadek. Mam nadzieję, że podzielicie się ze mną swoimi przemyśleniami. Dlatego zacznę od moich pierwszych kroków. Zaczęłam szyć z jakiejś wewnętrznej potrzeby. Po prostu musiałam. Względy ekonomiczne również odegrały tu znaczącą rolę, to był okres w naszym życiu, gdy moja mama musiała się zająć nami sama. Ale nie był to główny powód, szycie mnie ciągnęło po prostu. Nikt wokół mnie nie szył, chociaż miałam babcię krawcową. Podobno dobrą, o tym niestety nie mogłam się przekonać osobiście, znam tylko opowieści. Nie miałam pomocy w ujarzmieniu maszyny do szycia, wykrojów, materiałów i wszelkich nitek. Uczyłam się sama i na pewno na początku popełniłam mnóstwo błędów. Starałam się podpytać koleżankę mamy o jakieś triki, ale tak naprawdę bardziej mnie zniechęcała niż pomagała. Internet wtedy nie istniał, a przynajmniej nie w takiej formie, jaki znamy dziś. Dlatego moje błędy były tylko moją... zasługą. Jeśli je tutaj wypiszę, może przestrzegę przed nimi chociaż jedną osobę.
Moje błędy
Błąd największy: zaczęłam od trudnego projektu i drogiego materiału. I to był duży błąd. Na niebieską tkaninę w kwiaty wydałam ogromną część odkładanego kieszonkowego. I byłam taka pewna siebie, że musi się udać, że od razu zabrałam się za jego krojenie. To była prosta sukienka z zaszewką piersiową. Na ramiączkach wykonanych z lamówki wyciętej również z tej kosztownej tkaniny. Lamówkę zaprasowywałam długie godziny. Sukienkę kroiłam z ręką na sercu. Wszystko zszywałam pieczołowicie ręcznie. I to nie dlatego, że nie miałam maszyny do szycia, po prostu byłam przekonana, że trzeba na początek zszyć wszystko ręcznie. I tu nastąpił błąd numer dwa. Dopiero po wyprasowaniu całości postanowiłam ją przymierzyć. Myślałam, że zaznaczę tylko odpowiednią długość, okazało się, że wybrałam ze dwa rozmiary za dużą formę. Utopiłam się w tej sukience. I chociaż była na mnie za duża, to nosiłam ją z przyjemnością. Ale do następnych rzeczy byłam już uzbrojona w okupioną złością wiedzę.
W trakcie mojej nauki popełniłam więcej błędów. Krawiectwo jest takim hobby, którego człowiek ciągle się uczy. Warto jednak uczyć się na błędach innych osób i korzystać z wszelkich rad, które dziś są znacznie łatwiej dostępne. Powyżej opisałam największe błędy mojego pierwszego szyciowego projektu. Jeśli również masz już za sobą taki pierwszy projekt, to daj znać, jakie błędy mu towarzyszyły.
Jaki projekt wybrać na początek?
Nie żałuję, że na swój pierwszy projekt wybrałam sukienkę. Teraz uważam, że była ona dla mnie za trudna. Gdybym jednak wybrała coś innego, to wiem, że nie zakochałabym się w szyciu. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, szyj ściereczkę do kuchni, to ona nie porwałaby mnie do miejsca, w którym jestem teraz. Dlatego pierwszy projekt nie jest oczywisty. Nie ma tego jednego jedynego, od którego musimy rozpocząć przygodę. Są jednak takie, które stanowią proste wyzwania. Wiele osób od nich rozpoczyna i na pewno to pomaga im rozwinąć skrzydła. Ja też mam je za sobą. Po kilku sukienkach czy bluzkach miałam na nie ochotę. Uszyłam mnóstwo poszewek, ściereczek, rękawic kuchennych i innych prostych rzeczy. One dały mi wprawę i pewność przed maszyną. Pewność tego, że mogę szyć prosto i dalej udoskonalać swoje umiejętności. Dlatego takie proste projekty polecam gorąco. Ale nie dla każdego będą idealnym pierwszym projektem. Dla mnie by nie były, a dla Ciebie? Od czego zaczęła się Twoja pasja szycia? A jeśli od czegoś złego, to jak myślisz, co byłoby lepsze na początek?
Co warto mieć?
Szyjące osoby mają, z czasem, coraz więcej krawieckich drobiazgów. Wszystkie są potrzebne, nawet jak się ich nie używa. Niektóre są po prostu takimi przydasiami, które człowiek musi mieć bo bez nich psychicznie nie da rady. Sama mam takie. I wcale nie są drobne. Mam np. podszywarkę. Nie korzystam z niej od lat. Ale ją mam. Nie oddam, nie sprzedam, nie rozstanę się z nią za żadne skarby. Nie wiem dlaczego, ale za każdym razem, gdy sobie o niej przypomnę, gdy mi przeszkadza w magazynie wraz z innymi takimi przydasiami, to sobie mówię: "A może jednak kiedyś będę szyła setki spódnic dziennie, wtedy się przyda".
Ale co tak naprawdę warto mieć? Takie najważniejsze trzy rzeczy, według mnie, to dobre nożyce, maszyna do szycia i prujka. Bez nich ani rusz. A jaka jest Twoja lista trzech najpotrzebniejszych rzeczy? Bez czego absolutnie nie da się rozpocząć szycia? I nie mówię tu o materiałach czy niciach. To jest oczywista oczywistość. Moje pytanie dotyczy raczej narzędzi i dodatków, które muszą być w pracowni, bo bez nich ciężko.
Czy szycie jest trudne?
Jestem ciekawa Waszej opinii. Moje zdanie jest takie, że szycie nie jest trudne. To nie lot w kosmos ani dowód twierdzenia o liczbach pierwszych. Jeśli zastanawiasz się nad tym, czy dasz radę, to nie ma się czego bać. Prawdą jest jednak, że szycie wymaga dużo cieprliwości i staranności. Do perfekcji doprowadzają ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia. Wiele z nich okupionych porażką. I jeśli się do tego nie przyzwyczaimy, to może to być frustrujące. To jest moje subiektywne zdanie na ten temat. Chętnie przeczytam co o tym sądzisz? A jeśli dopiero zaczynasz, daj znać co Cię przeraża i powstrzymuje.
Komentarze
dziekujemy... to chyba rodzinne ( nie tylko szycie )
slicznie napisane i mama tez slicznie napisala, czytalam kilka razy, nawet sie wzruszylam
Ja tez sie wychowalam w krawieckim gronie. Babcia dawala mi siedziec przy jej fachowej maszynie gdy mialam 5 lat. W sumie przyznam ze budzilam sie przy maszynie i przy niej tez zasypialam. Babcia miala wtedy juz dzialanosc w domu szycie ciezkie. Ja dla niej moglam zszywac szmatki i scinki i wybierac szpilki z podlogi z ogromow malutkich scinkow. Potem babcia kroila dla moich lalek i pokazywala gdzie szyc i w jakiej kolejnosci. Ale to byla frajda.
Na maszynie mojej mamy tez mi nie wolno bylo szyc bo to byl nasz srodek zarobku. Pamietam tez ile sie musielismy naczekaz z bratem na nowe ciuszki...czsami materialy nabieraly mocy urzedowej przez trzy lata a potem trzeba bylo kombinowac bo dzieci za szybko rosly ha ha... Teraz wiem cos na ten temat bo moje pociechy poszly po mamie i rosna jak na drozdzach.
Moja pierwsza maszyna to byl lucznik amelia 2004 jesli nie klamie z numerem. W sumie mam ja do dzis ale scieg prosty szyje thlko drobnym maczkiem wiec zmienilam po latach na inna.
Moj pierwszy projeki byk kurtka z burdy. Miala kilka ciec z przodu i tyly nawet fajnie sie kroilo i szylo. zapas na szwy byl spory, rekaw byl do polowy dloni... Przymiarka...wszystko fajnie lezy...miejsce na ocieplinke tez jest.... Trzeba sie pochwalic mamie.... Wiec dzwonie....i pierwsze pytanie "A wypralas material przed krojeniem? ....i moj entuzjazm zanikl
Wiec grzecznie material do pralki i na suszarke..... I katastrofa....tak sie zbiegl ze zamiast podlozenia na rekawie musialam dorobic mankiet...Nauczke dostalam...teraz piore wszystko oprocz polarow, chociaz i te tez sie potrafia skulic.
I mimo takich dobrych telefocnicznych porad mamy i tak nawet teraz zdarzaja sie jakies bledy... A czasem nawet (tak mnie duma rozpiera jak sobie cos uszylam) uslysze: dziecko cos ty z tym zrobila????
Mnie i tak nic nie zrazi... mama moze mowic i wytykac co chce - ja sie z tego ciesze bo m ie to tylko uczy. Wiem ze byc tak jak ona to i tak nie dam rady bo takiej cierpliwosci nie mam... moja mama jest perfekcyjna.
Uwielbbiam szyc.... moje dzieci mnie tylko gonia do maszyny.....a projektow i pudel z materialami mam jak w sklepie ha ha.
A potem wpadłam w fandom Władcy Pierścieni i przepadłam. Jako że babcia szyła, pamiętam, jak mi czasem jakieś przebrania do szkoły robiła, to się uparłam, że będę miała kieckę Eowiny z Dwóch wież. Były wakacje 2009, byłam wtedy po pierwszej klasie liceum i w te wakacje sukienkę uszyłyśmy. Tzn. babcia szyła i mówiła, co mam gdzie sfastrygować i takie tam. Jako wzór miałam zdjęcie z filmu, jako bazę wykroju - jakąś względnie dopasowaną u góry sukienkę wg wykroju z Burdy starszej niż ja. Kupiłyśmy cztery metry kremowej dzianiny, z której potem jeszcze bluzkę zrobiłam, bo koniec końców sukienka została ekonomiczniej skrojona, niż babcia wyliczyła. Ale zrobiłyśmy, stałam się posiadaczką sukienki, którą mimo zmory szycia dzianiny kocham do dzisiaj własnie za tę dzianinę, bo nieważne, w co ją spakuję, to się nie pogniecie. Na marginesie, był to najdroższy materiał, jaki dotąd kupiłam. I może temat by przycichł, ale któregoś razu oglądałam w jakiejś ulotce z marketu maszyny do szycia i tata nagle powiedział, że ma w bagażniku jakąś taką maszynę odkupioną z likwidowanego marketu za grosze razem z innym poreklamacyjnym sprzętem. Więc nagle, zupełnie niespodziewanie, w moim pokoju wylądował Singer z pękniętą obudową i informacją, że rzęzi i głośno chodzi. Oraz z ośmioma ściegami, a to było więcej, niż miała babci maszyna, instrukcja okazała się nie być aż taką z kosmosu, a sama maszyna - sprawna. I była MOJA, do wieczystego zajeżdżania i rzężenia. Nadmienię, że od tego czasu minęło prawie 10 lat, a ja dopiero rok temu kupiłam nowy sprzęt i to tylko dlatego, że urzekły mnie dekoracyjne ściegi. Sama szrotowa maszyna nadal żyje i ma się dobrze, okazjonalnie jest w użyciu, jak muszę coś zeszyć w rodzinnym domu.
A taką pierwszą pierwszą rzeczą, którą uszyłam samodzielnie, była wełniana peleryna z połowy koła, czyli nic szczególnie skomplikowanego. Instrukcję znalazłam gdzieś w internecie, kaptur skopiowałam z bluzy dresowej, taśmę ozdobną (sic!) naszywałam ręcznie, bo się bałam, że maszyną nie dam rady dość równiutko po brzegu taśmy szyć. Potem było więcej cosplayowych rzeczy na tolkienowskie konwenty, wszystko szyte po kosztach i raczej z założeniem, że to przecież do włożenia raz w roku, więc, prawda, po co obrębiać brzegi? Jestem kompletną amatorką, a że mam tendencję do tego, żeby robić po swojemu, to zazwyczaj wykrój, o ile go miałam, był sugestią. Więc pojawiły się potem różne tuniki haftowane przez kartkę, koszule...
Dopiero niedawno przerzuciłam się na szycie bardziej praktycznych, codziennych rzeczy, głównie dlatego, że jak coś sobie ubzduram, że bym chciała, to jak na złość nigdzie nie mogę dostać. Co zabawne, mimo że lepiej lub gorzej, ale jednak większość rzeczy mi wychodzi i zostaje dokończonych, to pozostało to przeświadczenie z czasów szycia cosplayów, że nie należy wydawać za wiele pieniędzy na tkaninę, bo jak mi nie wyjdzie, to będzie szkoda.
Na Papavero trafiłam za poleceniem znajomej niedawno, właśnie po tym, jak wylewałam żale na brak w sklepach płaszcza, jaki mi się wymarzył. Byłam już wtedy na etapie powolnego przymierzania się do szaleństwa, jakim byłoby uszycie. No i mnie znajoma pokarała, podesłała link do gotowego wykroju na płaszczyk. Zajrzałam tu i nie żałuję, choć czasem przeklinam niedobór czasu, bo jest TYLE rzeczy, które można by zrobić, TYLE, żeby zagospodarować różne dziwne bawełny w mojej szafie...
Podejrzewam, że za niektóre techniczne rozwiązania wynikające z samouctwa zostałabym odsądzona od czci i wiary, bo chyba tylko raz szyłam coś prowadzona przez instrukcję za rączkę.
Czego nie polecam - babrania się z niedopasowanym wykrojem. Do niedawna tamta sukienka z Burdy to był jedyny wykrój, który był w założeniu dopasowany i posiadał rękawy. Tyle tylko, że burdowe 36 jest dla mnie za wielkie i za każdym przeklętym razem, jak sobie wymyśliłam kolejną sukienkę, to było dopasowywanie na sobie tych wyciętych kawałków materiału, pogłębianie zaszewek... Przyznaję od razu, nienawidzę fastrygowania i często gęsto gdy utykałam na etapie mozolnego dopasowywania ciucha na sobie, to ciuch lądował w półgotowej formie na dnie szafy. Rekordzistka przeleżała chyba ze cztery lata i doczekała się wymienienia góry sukienki, nim ją skończyłam. A tę nową górę po prostu skopiowałam z jakiejś sukienki z Orsaya, którą mam.
Lata później, obserwacja teściowej przypomniała mi, że w podstawówce lubiłam wyszywać. Z wyszywania przerzuciłam się na szydełko, żeby robić ciuchy a nie serwetki. Z szydełka na druty (z którymi też się w dzieciństwie nie polubiłam), bo wzory mi się bardziej podobały.
Po drutach odważyłam się znowu zasiąść do maszyny pożyczonej od teściowej. Zaczęłam od firanki. Trzeba było zabezpieczyć dwa brzegi, obszyć lamówką trzeci i wszyć taśmę marszczącą w taki sposób, jaki sobie umyśliłam. Miesiąc nad tym siedziałam kląc jak szewc, bo mi się ten tiul czy co to tam ślizgał i największy problem miałam żeby... równo ją przyciąć. Masakra. Nie chciałam się poddawać, uszyłam jeszcze kilka rzeczy, których nie nosiłam albo, bo nie wyszły (sukienka z dzianiny z okropnie porozciąganymi szwami), albo, bo takich rzeczy po prostu nie noszę (spódniczka, ładna, ale nie będąca spodniami) i poddałam się przy próbie wszycia rękawów do koszuli.
Trzeci początek przygody z maszyną przeżyłam jakiś rok temu. Powrót do tematu chodził za mną od dłużzego czasu. W końcu kupiłam sobie swoją maszynę w promocji w markecie za bezcen, ale wybierając model świadomie tak, żeby wg. opinii był kompatybilny z tym, co zamierzałam szyć, a więc z tym, co zamierzałam nosić. Pierwszą rzeczą, którą uszyłam za trzecim razem, był zestaw bluza plus spodnie dresowe dla syna. Ambitnie, bluza z kapturem dwustronnym, zamkiem, spodnie z karczkiem i kieszeniami. Karczek wyszedł tak, jakby synowi gacie spod spodni wystawały Ale bluza wyszła super! No i wsiąkłam na dobre!
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.